Jacek K. Sokołowski Jacek K. Sokołowski
2260
BLOG

Edukacyjna kwadratura koła na prostym przykładzie wyłożona

Jacek K. Sokołowski Jacek K. Sokołowski Rozmaitości Obserwuj notkę 44

Właśnie skończyłem poprawiać I termin egzaminu z przedmiotu "Polityka polska po 1989 roku" (II rok Politologii, Uniwersytet Jagielloński). 22 piszących, 9 niedostatecznych, dwie naciągnięte "dety". Czyli gdyby nie to, że moje lenistwo wygrało z poczuciem sprawiedliwości, to oblałoby równo 50%. Humor zeszytów: co spwodowało upadek dyktatury komunistycznej w Polsce? Przykładowe odpowiedzi studentów: Upadek muru berlińskiego, wyprowadzenie wojsk radzieckich z Polski, wizyta G. Busha. To cytaty z prac, które zostały ocenione na "dwóje tragiczne" - poniżej 25% punktów. Takich było 4, czyli połowa z tych oblanych.

"Nająłeś się do szkoły specjalnej?" - zapytał życzliwie kolega, kiedy ogłosiłem powyższe na Facebooku. To najprostszy komentarz i najłatwiej wszystko zwalić na studentów - że tępi, że się nie uczą. Nawet jednak gdyby była to prawda, to co najwyżej częściowa, a broń drwiny jest obosieczna: za wynik egzaminu uczący odpowiada - moim zdaniem - w takim samym stopniu co studenci. Skoro nie umieją, to znaczy, że ich nie nauczono. Na dobrej uczelni egzamin, który oblało ponad 50% zostaje unieważniony i poddany komisyjnej kontroli.

Czy więc moi studenci są tępi, czy to ja jestem beznadziejnym wykładowcą? Prawda jak zwykle nie leży pośrodku tylko "gdzie indziej". Oprócz zacytowanych wyżej "kwiatków", w egzaminowanej grupie było też jednak 9 osób, które napisały na znośny dostateczny i dwie które dostały czwórkę. Te dwie nie miały problemów ze wskazaniem przyczyn rozkładu dyktatury komunistycznej, nie myliły im się wyniki wyborów prezydenckich i rozumieli, dlaczego upadł rząd Olszewskiego. Gdzieś się tego nauczyli. Może nawet ode mnie? W takim razie dlaczego te dwie osoby były się w stanie nauczyć, a pozostałe nie? A zakładając że jednak nie jestem beznadziejnym wykładowcą, to pytanie brzmi: dlaczego te dwie osoby byłem w stanie czegoś nauczyć, a pozostałych nie?

Odpowiedź tkwi w systemie edukacji - całym. Każdego można nauczyć czegoś, ale nie każdego można nauczyć tego samego. O tym, czego można nauczyć daną osobę, decydują dwie przesłanki: poziom inteligencji i poziom już posiadanej wiedzy. Nie nauczę całkować kogoś, kto nie zna tabliczki mnożenia. Podobnie, nie jestem w stanie w żaden sposób skłonić do przyswojenia wiedzy zawartej na 600 stronach książki kogoś, kto z trudem czyta. Nie da się i już.

Polski system edukacji oparty jest na dwoch filarach: redukcji poziomu wiedzy wymaganego od maturzysty i zniesieniu selekcji w naborze do edukacji akademickiej. O przyczynach tych zjawisk może innym razem, na razie suche fakty: edukacja powszechna w Polsce wyposaża ucznia wyłącznie w umiejętność rozwiązywania pewnego zestawu testów, zgodnie z wybraną przez niego u progu liceum specjalizacją. Maturzysta w ciągu 3 lat nauki w liceum w ogóle nie jest uczony samodzielnego wnioskowania a do tego (ze względu na specjalizację) ma olbrzmymie luki w wiedzy, którą można by nazwać "ogólną", zwłaszcza w zakresie tzw. humanistyki (w przypadku mojego fachu szczególnie boleśnie widoczne są braki w edukacji historycznej). Czyli w zasadzie nie ma, jak to się ładnie po angielsku nazywa prerequisite, żeby zdobywać wiedzę na studiach. Ale - tu dochodzimy do filaru drugiego - na studia musi zostać przyjęty. Na podstawie wyników matury, kierunkowej albo i nie (zależy od wydziału). Ale to że ma zdaną maturę, nie znaczy że posiada wiedzę, pozwalającą mu studiować - patrz wyżej, filar pierwszy. Prawda jest taka, że w dobie kryzysu demograficznego, na studia dostaje sie po prostu każdy.

I w ten sposób dochodzimy do sytuacji, w której studia co roku rozpoczyna - jak to brutalnie nazwał prof. Hartman - stado baranów. Baranów nie w sensie braku inteligencji, lecz braku wiedzy. I to jeszcze byłby najmniejszy problem. Brak wiedzy da się nadrobić - kosztem obniżenia poziomu edukacji akademickiej. Nie możemy ich nauczyć całkowania, ale możemy przynajmniej nauczyć ich tabliczki mnożenia. Może dojdziemy do całek, tyle że pod koniec studiów. Tym samym dyplom magistra będzie świadczył o uzyskaniu wykształcenia porównywalnego z przedwojenną maturą. Można i tak. To jest problem z punktu widzenia państwa jako całości (w zasadzie rezygnacja z posiadania wykształconej elity) ale nie z punktu widzenia pojedynczego wykładowcy. Ja chcę po prostu dobrze wykonywać swoją pracę, chcę tych ludzi czegoś nauczyć; nie mogę ich nauczyć całek, to niech chociaż znają tę cholerną tabliczkę mnożenia.

Tylko że. Tylko że, "niestety" wcale nie jest tak, że polska szkoła powszechna glajchszaltuje wszystkich idealnie do poziomu barana. Jeszcze nie, być może. Ale póki co, wśród maturzystów ciągle trafiają się tacy, którzy posiadają niezbędne przesłanki do zdobywania prawdziwej wiedzy akademickiej. Coś wynoszą z domu, trafili na nauczyciela pasjonata, czytali sami, są ponadprzeciętnie inteligentni. Wśród nich jest gradacja: jedni mają tych prerequisites więcej, inni mniej. Uśredniając, proporcja jest mniej więcej taka jak na wczorajszym egzaminie: z tych którzy trafiają na studia 25% nie nadaje się do niczego, 25% to studenci bardzo słabi, 30%-40% to przeciętni i ok 10%-20% to studenci dobrze rokujący. Czyli w jednej grupie dostaję do uczenia ludzi, których w wymiarze intelektualnym dzieli przepaść.

I tu zaczyna się prawdziwy problem, a imię jego wybór. Ja muszę dokonać zasadniczego wyboru: czy chcę skupić się na uczeniu tabliczki mnożenia, tych którzy jej nie umieją, czy jednak uczyć całkowania tych, którzy mogą się go nauczyć? I - w razie wybrania tej drugiej opcji - co mam zrobić z tymi, którzy nie umieją mnożyć? Wyciąć ich na pierwszym egzaminie do kości? To nie jest dobry pomysł w sytuacji, w której dotacja ministerialna dla mojej uczelni zależy bezpośrednio od ilości studentów, których mam na roku. To może jednak uczyć tej tabliczki mnożenia? To marnuję całkowicie potencjał tych lepszych.

Prawda jest taka, że żaden z uczących nie chce wybrać ani pierwszej, ani drugiej opcji. Każdy z nas co semestr zawiera jakieś kompromisy z własnym sumieniem i poczuciem etyki, każdy tworzy jakieś kulawe kalkulacje, tu trochę zaniży, tam zrobi lepsze zajecia na opcji, bo akurat zapisali mu się ci lepsi. Suma tych indywidualnych wyborów składa się na kierunek, jaki obiera polskie szkolnictwo wyższe i niestety - bez cudzysłowu tym razem - kierunek ten jest wyraźny: to równanie w dół.

To nie my powinniśmy dokonywac tych wyborów. Od tego jest państwo - skoro edukację upaństwowiło i tym samym wzięło za nią odpowiedzialność. Państwo, które powinno przemyśleć dwa zasadnicze pytania: "do czego mają służyć studia wyższe" oraz "kto ma studiować". I adekwatnie do odpowiedzi jakiej udzieli, zmodyfikować albo pierwszy, albo drugi filar systemu. Najlepiej oba.

postscriptum: http://wroclaw.gazeta.pl/wroclaw/1,35771,6693633,Na_uczelnie_trafiaja_niedouczeni_kandydaci.html

Lubię prawo ale - wbrew znanemu zaleceniu Bismarcka - zawsze pragnąłem wiedzieć jak ono powstaje. Dość szybko (czyli mniej więcej w okresie doktoratu) przesunęło to punkt ciężkości moich zainteresowań z rozumianej dogmatycznie nauki prawa na studia nad polityką - bo to ona przede wszystkim wpływa na kształt norm prawnych. W ten sposób zacząłem "podwójne życie" - jako radca prawny zmagam się z praktycznym stosowaniem przepisów, a jako akademik staram się ustalić co wpływa na decyzje polityczne, których efektem te przepisy są. Od 2012 roku kieruję interdyscyplinarną jednostką badawczą - Centrum Badań Ilościowych nad Polityką Uniwersytetu Jagiellońskiego (http://www.cbip.uj.edu.pl/)

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Rozmaitości