Jacek K. Sokołowski Jacek K. Sokołowski
396
BLOG

Fałszywy spór

Jacek K. Sokołowski Jacek K. Sokołowski Polityka Obserwuj notkę 2

Spór jest solą polityki, zwłaszcza demokratycznej. Jednak spory mogą być twórcze lub jałowe. Twórcze są wówczas, gdy przynoszą poprawę - albo warunków życia wspólnoty, albo reguł jej funkcjonowania. Skutkiem sporu o Trybunał Konstytucyjny jest jak na razie z jednej strony daleko posunięta delegitymizacja tej instytucji, a z drugiej całkowite wyjałowienie debaty publicznej, która przestała być nawet namiastką rywalizacji o dobro wspólne, a stała się wyłącznie wojną symboliczną pomiędzy dwoma obozami, z których żaden nie ma pomysłu na to, co zrobić. Co gorsza, ta wojna prowadzi do całkowitej relatywizacji części pojęć na których opiera się nasza wspólnota polityczna. Jeżeli płaszczyzny sporu nie zostaną zdefiniowane na nowo, to procesy dezintegracyjne mogą zablokować funkcjonowanie państwa.

Spór o racje moralne ma sens pomiędzy jednostkami. W grze politycznej, taki spór ma sens tylko o tyle, o ile za wartościami definiowanymi etycznie kryją się realne rozwiązania instytucjonalne. Wspólnota polityczna istnieje bowiem po to, by rozwiązywać nie dylematy moralne, lecz konflikty związane z alokacją dóbr i wartości. Spór polityczny dotyczy więc przede wszystkim konstrukcji reguł, którym alokacja ta podlega. Jakość tych reguł oceniamy przede wszystkim technicznie (pod kątem efektywności) i pragmatycznie (pod kątem użyteczności), ale rzadko – z wyjątkiem najbardziej fundamentalnych zasad ustrojowych – moralnie. Reguły nie są złe ani dobre – one służą realizacji pewnego celu istotnego dla funkcjonowania wspólnoty i robią to w sposób wydajny – albo nie. Dlatego spór polityczny jest przede wszystkim sporem o instytucje. W komunikacji masowej instytucja może być jednak zastępowana racją moralną. Ułatwia to szeregowym członkom wspólnoty zrozumienie sporu, jak również umożliwia im silną identyfikację z jedną ze stron – ludzie reagują bowiem emocjonalnie na dobro i zło, obojętnie zaś traktują pojęcie użyteczności. W racjonalnej debacie publicznej często zatem toczy się spór o rację, jest to jednak tylko powierzchowna płaszczyzna, pod którą – w warstwie głębszej, zrozumiałej dla wtajemniczonych – rywalizują ze sobą rozwiązania instytucjonalne. W dużym stopniu tak właśnie przebiegał spór o lustrację w Polsce – w przekazie medialnym największe znaczenie miały argumenty etyczne, w istocie jednak chodziło w nim o ustalenie zasad partycypacji w polityce środowiska byłej nomenklatury komunistycznej. Podobnie zinterpretować można toczący się w Europie spór o politykę migracyjną, który – mimo humanitarnej (a więc moralnej) warstwy werbalnej – dotyczy zmiany struktury demograficznej starzejących się społeczeństw europejskich.

W praktyce politycznej obie warstwy najczęściej przeplatają się, adwersarze bowiem używają argumentów zarówno etycznych jak i utylitarnych. Racjonalność debaty zostaje zachowana, dopóki przynajmniej najważniejsza część jej uczestników, tj. elit politycznych zachowuje świadomość utylitarnego celu, do którego dąży, pamiętając że warstwa moralna jest wobec niego wtórna i służy głównie mobilizacji zwolenników. Nieracjonalna – a więc, z punktu widzenia celów istnienia wspólnoty politycznej bezproduktywna - staje się debata w której uczestnicy tracą z oczu cel utylitarny lub zgoła są gotowi go poświęcić w imię racji moralnych albo własnej, doraźnej przewagi sytuacyjnej.

I to jest właśnie przypadek polskiego sporu o Trybunał Konstytucyjny. Rozpoczęty przypadkowo, zgodnie z logiką „grab the opportunity”, gdy PiS skorzystał z naruszenia dotychczas obowiązujących reguł przez Platformę, by wybrać „swoich” pięciu sędziów (przy okazji łamiąc te reguły jeszcze bardziej), doprowadził do osiągnięcia celu doraźnego, dla partii rządzącej korzystnego, czyli do przejściowego paraliżu sądu konstytucyjnego. Zamiast wykorzystać ten czas na próbę racjonalizacji dyskusji w kierunku zmiany zasad funkcjonowania TK w sposób który mógłby być zaakceptowany przez większość graczy, Prawo i Sprawiedliwość podjęło próbę utrwalenia tego paraliżu. Gwałtowny opór partii opozycyjnych, domagających się w odpowiedzi radykalnego wycofania partii Jarosława Kaczyńskiego ze wszystkich dotychczasowych „zdobyczy”, w połączeniu z dość nieudolną próbą obrony własnej niezależności, podjętą przez część sędziów paradoksalnie bardziej Trybunałowi zaszkodziły niż pomogły. „Obrona” ta traktowana była bowiem przez opozycję czysto instrumentalnie, nie w imię deklarowanych wartości (legalizmu, rządów prawa) lecz przede wszystkim w celu osłabienia pozycji PiS i z nadzieją, że Trybunał utrudni partii rządzącej realizację jej inicjatyw. Tak postrzegali to nie tylko zwolennicy rządu, lecz również uczestnicy demonstracji KOD, wyborcy PO i Nowoczesnej, u których chęć obrony Trybunału płynnie łączyła się przejawami głębokiej agresji pod adresem polityków strony przeciwnej oraz z absurdalną obroną dobrego imienia Lecha Wałęsy, zagrożonego w ich oczach również przez działania Jarosława Kaczyńskiego, a nie na skutek własnych błędów z przeszłości.

Skutkiem działań obydwu stron jest utrata przez Trybunał posiadanej legitymacji społecznej. Nikt już nie traktuje bowiem sądu konstytucyjnego jako instytucji bezstronnej i apolitycznej; jest on po prostu kolejnym organem do wzięcia, który musi być „nasz” albo „wasz” i w zależności od tego czyj jest – okazuje się dobry, albo zły. Tym samym sąd konstytucyjny przestał już pełnić rolę regulatora sporów o politykę publiczną, zawsze bowiem mniej więcej połowa aktywnych politycznie Polaków odmówi uznania jego orzeczenia. Ten stan rzeczy przypieczętowały niedawne deklaracje polityków partii rządzącej, że rozprawa, na której zapadł wyrok w sprawie nowelizacji „naprawczej” była tylko prywatnym spotkaniem przy kawie. W sensie politycznym, dotychczasowa funkcja Trybunału jest już nie do przywrócenia, nie polegała ona bowiem na tym, że orzeka on wiążąco o tym, co jest konstytucyjne a co nie, lecz na tym że ludzie wierzyli, że takie orzeczenie rozstrzyga sprawę.

Jednocześnie, debata dotycząca sądu konstytucyjnego stała się nieracjonalna w opisanym powyżej znaczeniu: żaden z jej uczestników nie ma wizji tego, co zrobić dalej. Cel utylitarny nie istnieje. Strona opozycyjna odmawia uznania faktu, że Trybunału jako instytucji opartej na społecznej legitymacji już nie ma i że w związku z tym przywrócenie prawnego status quo ante nie rozwiąże problemu. Nawet gdyby – cudownym sposobem – zmusić PIS do wycofania się ze wszystkiego i zaprzysiąc wybranych przez PO sędziów, to Trybunał nie stanie się na powrót tym, czym był. Strona rządowa z kolei zdaje się wierzyć, że delegitymizacja nie wywoła negatywnych skutków i że jej przeprowadzenie oznacza po prostu wyeliminowanie przeszkody na drodze do realizacji swojej polityki ustawodawczej, „przezwyciężenie imposybilizmu”. Przekonanie to jest błędne, gdyż odmowa publikacji orzeczenia stwierdzającego niekonstytucyjność "ustawy naprawczej" będzie mieć poważne konsekwencje:

- ograniczy, o ile nie sparaliżuje możliwości państwa do działania na arenie międzynarodowej. Otwarte łamanie standardu demokratycznego, jakim jest kontrola konstytucyjności prawa stygmatyzuje, ale powoduje też że nie jest traktowany jako wiarygodny partner rząd, co do którego nie ma pewności czy jego działalność prawotwórcza cokolwiek znaczy. Działania legislacyjne rządu Beaty Szydło mogą zaś okazać się pozbawione znaczenia, jeżeli wystąpi drugi skutek, czyli

- wypowiedzenie posłuszeństwa przez część sądownictwa i administracji, odmawiające stosowania prawa, które Trybunał uzna za niekonstytucyjne. To może w konsekwencji prowadzić do paraliżu działań rządu na arenie wewnętrznej.

To wszystko dziać się będzie w tle trwającego cały czas sporu, w którym uczestnicy podtrzymują wyłącznie swoje racje moralne (jedynym punktem odniesienia staje się kwestia kto działa zgodnie z Konstytucją a kto nie i kto ją bardziej łamie), bez żadnej koncepcji, czemu miałoby to służyć. Jego dalszą konsekwencją będzie całkowite zrelatywizowanie pojęć takich jak prawo i praworządność, używane są one bowiem równie instrumentalnie, jak i sam Trybunał. Oznacza to, że polska wspólnota polityczna zaczyna rozpadać się na poziomie podstawowym – semantycznym i te same słowa oznaczają różne rzeczy, w zależności od przynależności mówiącego. A ta przynależność staje się tym samym plemienna.

Lubię prawo ale - wbrew znanemu zaleceniu Bismarcka - zawsze pragnąłem wiedzieć jak ono powstaje. Dość szybko (czyli mniej więcej w okresie doktoratu) przesunęło to punkt ciężkości moich zainteresowań z rozumianej dogmatycznie nauki prawa na studia nad polityką - bo to ona przede wszystkim wpływa na kształt norm prawnych. W ten sposób zacząłem "podwójne życie" - jako radca prawny zmagam się z praktycznym stosowaniem przepisów, a jako akademik staram się ustalić co wpływa na decyzje polityczne, których efektem te przepisy są. Od 2012 roku kieruję interdyscyplinarną jednostką badawczą - Centrum Badań Ilościowych nad Polityką Uniwersytetu Jagiellońskiego (http://www.cbip.uj.edu.pl/)

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Polityka